Z dr. Januszem Ostrowskim z Instytutu Filozofii UW, szefem Polskiego Towarzystwa Hegla i Marksa, rozmawia Agata Czarnacka. Źródło: portal „Lewica24.pl”.
AC: No, właśnie, po co komu lewicowy filozof?
JO: Przede wszystkim po to, żeby przełamać pewien wciąż obowiązujący w Polsce sposób myślenia, który wiąże się z postkomunistycznym schematem budowy tak zwanego nowego ustroju – a więc przy braku realnej opozycji. W tym modelu mocna lewica socjalna, kojarzona oczywiście z nazwiskiem Marksa, na dobrą sprawę nie istnieje.
Po drugie, co z tym się wiąże, mamy dziś do czynienia z teoretycznym niedouczeniem, a co więcej, z pogardliwym i ironicznym stosunkiem do teorii. W rezultacie w przekazach medialnych rzekomo najwyższych lotów, do czego pretenduje na przykład redaktor Żakowski, pojawiają się zwykłe banały. Przedstawia się importowane myśli dotyczące tego, co należałoby poddać krytyce w szeroko rozumianej sferze obyczajowo-kulturowej. Na poziomie politycznym następuje natomiast wyłączna koncentracja na różnego typu spersonalizowanych rozgrywkach partyjnych, na tym, co po prostu się jawi, co widoczne niewyćwiczonym okiem.
A na poziomie tego, co się jawi, zna się każdy, również, z całym szacunkiem, przysłowiowa leninowska kucharka. Każdy może osiągnąć dyskursywno-rytualną biegłość w tym, co jest powtarzane przez polskich publicystów i polityków. Co więcej – nawet przez tak zwanych intelektualistów. Tymczasem filozof z założenia podchodzi nieufnie do tego, co się jawi.
AC: Zgodzisz się, że polski publiczny dyskurs polityczny po transformacji był współbudowany i współprojektowany przez filozofów liberalnych, z których wielu wróciło ze stypendiów w Stanach Zjednoczonych, gdzie nasiąkali specyficznymi koncepcjami nt. sfery publicznej, zadań państwa itp.?
JO: Ja bym nie nazwał tego w taki sposób. Zacznijmy od słówka „transformacja”, magicznego zaklęcia. Biorąc pod uwagę badania socjologiczne, struktura społeczna na dobrą sprawę nie uległa zmianie; z kolei mobilność, co pokazują analizy profesorów Domańskiego i Rycharda, w porównaniu z późnym PRL-em, juntą Jaruzelskiego, Rakowskiego i Wilczka, nie mówiąc o średnim i późnym Gierku, znacząco spadła.
Myślę, że liberalizm w sensie filozoficznym niewiele z tymi procesami miał wspólnego. Dyskurs polityczny zdominowany został przez zdroworozsądkowy sposób myślenia tak zwanych ekspertów, którzy przekształcili się w polityków. Rozważmy przykład najbardziej spektakularny – Leszka Balcerowicza. Oczywiście łatwo go bić – czego jednak nie mam zamiaru tu czynić – za kataraktyczną zdolność widzenia i szerokość horyzontów. On uważa ekonomię za naukę ścisłą, opartą na modelach matematycznych, a przecież (co sam – z ludźmi jego pokroju – bardzo dobrze, acz bezwiednie, udokumentował) ekonomia, przede wszystkim w skali makro, to astrologia procesów społecznych, quasi-nauka, która nie ma żadnych walorów prognostycznych, nie jest w stanie przewidywać, co wydarzy się w skali choćby półrocznej czy rocznej.
Publiczną debatę zdominował model ekonomiczno-ekspercki, w ramach którego ci eksperci doskonale wiedzą, co robią, są fachowcami, z którymi dyskutować to narazić się na kompromitację. Tymczasem oni nie mają nawet elementarnej świadomości metodologicznej – czym ta ich nauka jest. Wystarczy porozmawiać z ekonomistami wykładającymi na przeciętnych uniwersytetach w Europie Zachodniej – poziom klasy metodologicznej, wykształcenia humanistycznego tak znacząco odbiega od tego, co dzieje się w Polsce, że jest to aż żenujące.
Ale ta horda ekspertów, przedstawiających się w zasadzie jako politycy, wraz z grupą różnego rodzaju polityków-intelektualistów pokroju Tadeusza Mazowieckiego, którzy całkowicie zaufali, zawierzyli bożkom neoliberalnego kapitalizmu, twierdzącym, że tak być musi, że nie należy budować żadnych lewicujących granic dla ich modelu modernizacji – to tylko powierzchnia. Za tym wszystkim stoją oczywiście olbrzymie interesy – a interesy, by tak rzec, są najbardziej interesujące.
Tak więc filozofii liberalnej jako takiej dajmy spokój, ona nigdy w tym kraju na dobrą sprawę nie istniała. Kogo nazwiemy liberałem? Szackiego? Śpiewaka? Czy Marcina Króla, który od kilkudziesięciu lat usiłuje podpierać prawą ścianę w warszawskim salonie, udając konserwatystę? Nie przesadzajmy.
AC: Wracając do interesów – mówiliśmy o Marksie. Nie da się przecenić jego wpływu na to, jak wyglądało państwo w XX wieku, państwo opiekuńcze, socjalne, demokracja liberalna ze swymi zadaniami wynikającymi z praw człowieka. W dużej mierze jest to zasługa Marksa, prawda?
JO: Nie chciałbym w tej chwili mówić o samym Marksie, zapraszam na seminaria i zajęcia, które prowadzę, a także konferencje i warsztaty, organizowane przy wsparciu bardzo dynamicznego warszawskiego oddziału Fundacji im. Róży Luksemburg, Joanny Gwiazdeckiej, Piotra Janiszewskiego. Nasz SLD powinien mieć więcej wyobraźni, wspierać inicjatywy teoretyczne, think tanki, których rola nie powinna się sprowadzać do odpowiednika agencji PR…
Bez wątpienia jednak Marks zainaugurował pewien sposób myślenia, w ramach którego różnego typu gry – elementy czysto polityczne, czyli to, co się jawi bezpośrednio – odnosi się do pewnej sfery już niejawnej, ciemnej, skrytej, podziemnej, jakoś ukrytej, piwnicznej, po prostu oślizgłej. Tego typu analiz niezmiernie w Polsce brakuje. Można na lewicy publicystycznej (lub też politycznej, okołopolitycznej, zawodowej, a nawet harcerskiej) spotkać mnóstwo postulatów zmierzających do tego, by polityka ekonomiczna państwa, czyli polityków, zmierzała do tworzenia nowych miejsc pracy; pojawiają się nawet, choć niezbyt często, postulaty przywrócenia trzeciej stawki podatkowej i tak dalej. Tymczasem ów Marksowski czy wywodzący się od Marksa model myślenia zakłada (i jest to efektywna hipoteza), że sfera polityczna kryje za sobą całą ekonomiczną sferę konkretnych interesów, o których nie mówią nasi medialni rezonerzy.
Owszem, pojawia się nawoływanie do jakiś abstrakcyjnych zmian, można też spotkać się z uogólnionym potępieniem kapitalizmu, opartym na przykład na książkach Naomi Klein bądź bardziej wyrafinowanym imporcie ideologicznym – prym wiedzie „Krytyka Polityczna”, która ze stowarzyszenia proletariuszy idei przekształciła się w korporację urokliwej burżua-lewicowości. Ale nie wskazuje się konkretnie, z jaką strukturą kapitalizmu mamy do czynienia, nie zadaje pytań o empiryczne formy i powiązania Polski latyfundialnej. Dlaczego mamy tu zieloną wyspę, lecz taką, którą w stylu PRL-u możemy nazwać zieloną tylko z tego względu, że została pomalowana kiepską farbą media-frazesów?
Gdyby się przyjrzeć tej sferze, idąc za wskazówkami metodologicznymi Marksa, okazałoby się, że w istocie chodzi o sieć relacji między takimi enigmatycznymi postaciami ze świata kreskówek medialnych, jak Kulczyk – bo przecież właściwie nie wiadomo, za sprawą jakich mechanizmów stał się milionerem odnotowywanym przez Forbesa – czy Solorz, który swego czasu miał bodajże kilkanaście paszportów. Można tutaj jeszcze wymienić kilka osób i środowisk związanych głównie z kapitałem finansowym i medialnym.
To jest kapitalizm pustynny. Każdy z nielicznych ośrodków kapitałowych ma tu swoją oazę, swoje źródło wody, którą sprzedaje po paskarskich stawkach. W ramach takiej struktury wygodnie jest nie pozwalać, by rozwijał się inny model kapitalizmu, oparty raczej na mobilności tego, co emfatycznie nazywa się społeczeństwem obywatelskim. W grę wchodzi swoista „autoprodukcja” peryferii, (samo)podtrzymywanie się i petryfikacja lokalnych konfiguracji ekonomiczno-społecznych, które rezygnują z potencjalnego zwiększania zysku, wiążącego się z ryzykiem wpuszczenia chartów konkurencji.
W tej perspektywie, wywodzącej się, jak ciągle podkreślam, od Marksa, politycy pełnią jedynie rolę usługową, są emanacją, co najwyżej jednym z elementów. Może ktoś taki, jak Jan Krzysztof Bielecki, jest, z jednej strony, powiedzmy, emanowany, a z drugiej – usiłuje prowadzić różnego typu machinacje spekulacyjno-finansowe. Problem w tym, że nie mamy żadnych analiz tego, kto konkretnie i jak robi – co zawłaszcza i z kim – ten tak zwany polski kapitalizm, oparty na latyfundiach, hacjendach, oazach czy jakbyśmy tego nie nazywali.
AC: Polskie Towarzystwo Hegla i Marksa, którego jesteś obecnie prezesem, ma więc w nazwie Marksa. A skąd Hegel?
JO: W naszym Towarzystwie chodzi o namysł akademicki czy teoretyczny. Nikt tutaj nie chce podpalać współczesnych komitetów, a na wiosnę wieszać finansjery. Interesujemy się Heglem z uwagi na to, że jako pierwszy stworzył całościową, spójną teorię rodzącego się kapitalizmu. Można zasadnie twierdzić, że bez Hegla nie byłoby Marksa. Ponadto Hegel jest związany z tradycją romantyczną, a wszak polski romantyzm to matecznik lewicowości – niesłychanie wywrotowy ekonomicznie, społecznie, obyczajowo, kulturowo, religijnie. Stworzył coś w rodzaju teologii rewolucji, choć został później zawłaszczony przez narodowo-etniczną prawicę.
Romantyzm reinterpretowany w kontekście Hegla to wybuchowy potencjał swoiście polskiej tradycji lewicowej – zarówno na poziomie myśli (wystarczy wskazać na Augusta Cieszkowskiego i jego filozofię czynu, łączącą Hegla z Marksem), jak i na poziomie prostych symboli, których polskiej lewicy rzekomo brakuje. W związku z tym państwo kapitalistycznych latyfundiów pcha młodych ludzi, pozbawionych perspektyw innych niż status quasi-niewolniczy, w objęcia faszyzujących, zaopatrzonych w pakiety nacjonal-wartości macherów, którzy temu ułomnemu państwu dają unikalną szansę siłowej obrony demoliberalnego status quo, obrony przed radykalizacją napędzaną właśnie przez zatomizowany kapitalizm i chroniące go struktury polityczne, czyli obrony przed mocami, które samemu się stwarza.
Przyszłość bez lewicy, odkrycia jej romantycznej genezy i wyobraźni będzie polegać na brutalizacji życia społecznego-politycznego, także na narastającej kryminalizacji i przestępczości – pod tym ostatnim względem już wracamy do lat 90. Potrzebny jest lewicowy Smoleńsk, a Lecha Kaczyńskiego spoczywającego na Wawelu trzeba w końcu rozszyfrować jako część tradycji PPS.
Nie tylko więc bez Hegla nie byłoby Marksa – bez Cieszkowskiego również! Oczywiście, Hegel do pewnego stopnia reprezentuje konkurencyjny wobec Marksa model kapitalizmu. Jest to akurat stanowisko mi bliskie, choć wiąże się ze swoistym antykapitalistycznym pesymizmem. Przy całej świadomości tego, że (i w jakich formach) kapitalizm nie radzi sobie sam ze sobą i musi wykraczać poza siebie – w czasach Hegla chodziło przede wszystkim o mechanizmy kolonialne – Hegel przyznaje, że społeczeństwo obywatelskie (czy kapitalizm, bo jego związana z tradycją filozofii społecznej terminologia nie wydaje się już adekwatna) nie jest żadnym ideałem aktywności, opiera się na ekonomicznej sferze potrzeb, rozsadzanej przez wewnętrzne sprzeczności… Jednak nie jesteśmy w stanie zbudować niczego, co te sprzeczności by likwidowało. W związku z tym pojawia się postulat budowy silnego, bezstronnego państwa.
Można powiedzieć, że to niemiecka utopia, która dominuje do dziś, lecz daje się ową apologię państwa interpretować jako postawienie na silne mechanizmy redystrybucyjne, socjalne, które sprawiają, że politycznie stabilizowany, „zapośredniczony” kapitalizm nabiera ludzkich rysów.
Z innej strony, kapitalizm, z czego i Hegel, i Marks zdawali sobie sprawę, nie jest żadną jednorodną substancją. To znaczy, że nie ma jednego modelu kapitalizmu, są za to różne konfiguracje historyczne, społeczne, związane z przeszłością, aktualnym układem sił, jak również z dynamiką i potencjałem odnoszącym się do przyszłości. Tego typu refleksja uczy nas, że istnieje olbrzymie pole możliwości, w ramach którego, owszem, raju na ziemi nie zbudujemy, a na komunizm, możemy bardzo długo czekać (nawet aktywnie!) i nigdy nie doczekać się nadejścia owego królestwa wolności, ale przynajmniej tu i teraz da się niesłychanie wiele zmienić – odchodząc od kapitalizmu bazującego na wykluczeniu, produkującego armię bezrobotnych i nisko opłacanych pracowników najemnych, stopniowo pozbawianych jakichkolwiek zabezpieczeń socjalnych w imię tak zwanego flexibility, uelastycznienia rynku pracy. Za owym flexibility kryje się po prostu dążenie do przerzucenia kosztów pracy żywej – zgodnie z modelem sprzed czasów Bismarcka, który wprowadził elementy prawa pracy i polityki społecznej – ze współczesnych bourgeois i ich pracy zakrzepłej, jak mawiał David Ricardo, na przyszłych proleto-prekariuszy.
AC: W jaki, na przykład, sposób taki ludzki kapitalizm da się zbudować?
JO: Podam bardzo prosty przykład: banki mogą osiągać takie same zyski przy niewielkiej liczbie kredytów wysoko oprocentowanych, jak przy bardzo dużej liczbie kredytów nisko oprocentowanych. Z punktu widzenia banku czy kapitału czysto finansowego, wziętego in abstracto, nie ma znaczenia, jaki model zostanie wybrany (choć ten pierwszy jest chyba łatwiejszy). Ale z perspektywy generowania popytu wewnętrznego, poziomu życia, społecznego spokoju i bezpieczeństwa, braku wyścigu szczurów i tak dalej – różnica jest kolosalna.
Bierzmy też pod uwagę, że niezależnie od problemu z imigrantami, jaki się pojawił w Skandynawii, to właśnie w krajach, gdzie istnieje bardzo silna redystrybucja, kryzys nie odsłonił swojej diabelskiej gęby – popyt wewnętrzny ma anielską moc stabilizującą kapitalistyczne piekło. I pozwala nie spaść do najniższego, lodowatego – według Dantego – kręgu, gdzie życie staje się niemożliwe.